Fantastyczny równikowy klimat i temperatury w porze chłodnej nie schodzące poniżej 20°C. Piękne piaszczyste plaże, bogactwo raf koralowych i gęste lasy tropikalne. Do tego brak malarii, zakopanych w lasach min lądowych czy terroryzmu. To wszystko sprawia, że Fidżi jest idealnym miejscem na egzotyczny wypoczynek i relaks pod palmami na idyllycznej wyspie pośrodku oceanu.
Bula Fidżi!
Kiedy planowaliśmy trasę podróży dookoła świata, naszym marzeniem było zobaczyć „jakieś” państwo wyspiarskie na Pacyfiku. Patrząc jednak na ceny biletów lotniczych, nie byliśmy pewni czy odwiedzając np. Hawaje lub Wyspę Wielkanocną, uda nam się zmieścić w planowanym budżecie. Dlatego kiedy trafiły się promocyjne bilety na Fidżi, nie zastanawialiśmy się ani chwili!
Prawdziwie dotarło do nas, jak wielkie szczęście mieliśmy z tymi biletami, kiedy kończyliśmy podróż po Peru. Po tak intensywnym tempie zwiedzania, jakie sobie narzuciliśmy, byliśmy dosłownie wykończeni i obydwoje potrzebowaliśmy „wakacji do wakacji”. I absolutnie nie przeszkadzało nam, że lecąc na Fidżi, straciliśmy jeden dzień w kalendarzu (przekraczając linię zmiany daty). Podobnie, że złapał nas typowy jet lag, związany ze zmianą strefy czasowej, przez który tuż po przylocie przespaliśmy prawie cały dzień. My naprawdę potrzebowaliśmy tego odpoczynku! Poza tym – podekscytowanie czuliśmy na samą myśl o spędzeniu Świąt Bożego Narodzenia w zupełnie innym klimacie niż nasz tradycyjny 😉
Fidżi to niewielkie państwo wyspiarskie na południowo-zachodnim Pacyfiku. Liczy sobie 332 wyspy, z których około 110 wciąż jest całkowicie niezamieszkanych, i ponad 500 wysepek, wszystkie pochodzenia wulkanicznego. Większość mieszkańców (ponad 3/4) żyje na wybrzeżu dwóch największych wysp archipelagu – Viti Levu i Vanau Levu.
Rodowitych mieszkańców Fidżi od razu można rozpoznać, bez nawet najmniejszej wątpliwości. Ciemna karnacja, czarne, krótkie, kręcone włosy i bardzo charakterystyczna budowa ciała – kobiety o pełnych kształtach i dobrze zbudowani mężczyźni, można by powiedzieć – potężni. Ale patrząc na mieszkańców Fidżi, szczególnie stałego lądu (jak sami mieszkańcy nazywają dwie największe wyspy archipelagu) zwraca uwagę fakt, że równie dużo jest tutaj osób o hinduskim typie urody. Dlaczego tak jest?
Fidżi, podobnie jak Indie, były niegdyś brytyjską kolonią zamorską. Kiedy na przełomie XIX i XX wieku brakowało rąk do pracy na fidżiańskich plantacjach, m.in. kokosów i trzciny cukrowej, brytyjczycy zaczęli masowo sprowadzać na wyspy ludność hinduską. I choć panowanie Korony nad Pacyfikiem już dawno dobiegło końca, to jednak „nowi” mieszkańcy pozostali na wyspach i w chwili obecnej stanowią blisko 40% społeczeństwa Fidżi. Pomimo wcześniejszych zatargów dwie zupełnie odmienne kultury koegzystują ze sobą, tworząc wyjątkowy obraz Fidżi.
Nadi
Choć stolicą Fidżi jest Suva, to jednak najbardziej znanym miastem jest Nadi (prawidłowo wymawiane jako Nandi). To tutaj znajduje się międzynarodowe lotnisko (największe w państwie) i to zwykle tutaj turyści zaczynają swój rajski urlop.
Samo Nadi zdecydowanie skupione jest wokół turystyki. Nie ma co ukrywać, że ta jest głównym motorem napędowym miasta. Nie tylko nad brzegiem oceanu, ale w zasadzie na każdej ulicy znaleźć można przynajmniej jeden lub dwa hotele. Wszędzie też znajdują się bary i restauracje oraz większe i mniejsze sklepy z najróżniejszymi pamiątkami z Fidżi. Niemal każdego wieczoru w różnych lokalach w mieście organizowane są pokazy tradycyjnych fidżiańskich tańców. Zdecydowanie warto się na nie wybrać. Zwykle zaczynają się zmysłowymi i bardzo egzotycznymi dla turystów tańcami. Jednak jedną z głównych atrakcji takiego wieczoru są pokazy tańca z ogniem i z nożami do ścinania trzciny cukrowej. Przyznać trzeba – bardzo efektowne!
W ciągu dnia za to jednym z ciekawszych miejsc do odwiedzenia jest lokalny targ. W jednej jego części dostać można różne produkty spożywcze, gównie z okolicznych upraw i hodowli.
W drugiej zaś rzemieślnicy i artyści sprzedają swoje rękodzieła i (oczywiście) bardziej powszechnie dostępne pamiątki dla turystów. To tutaj kupiliśmy dwie piękne sulu dla Patrycji.
Innym bardzo ciekawym miejscem w Nadi, którego niestety nie zobaczyliśmy, jest hinduska świątynia Sri Suva Subramaniya. Jest to największa i najbardziej kolorowa świątynia nie tylko na Fidżi, ale też na całej południowej półkuli Ziemi.
Czemu tam nie poszliśmy? Dlatego, że ubzdurało nam się, że świątynia znajduje się w Suvie, do której chcieliśmy pojechać ciut później. Ostatecznie jednak do Suvy nie dotarliśmy. Zatrucie pokarmowe, które dopadło Patrycję pierwszego wieczoru po powrocie z wyspy Mana (o której będzie w następnym wpisie), odpuściło dopiero wtedy, kiedy musieliśmy pakować plecaki na samolot do Nowej Zelandii. Tak więc nie widzieliśmy ani Suvy, ani świątyni Sri Suva Subramaniya w Nadi.
Lautoka
O ile Nadi to typowo turystyczne miasto, o tyle pobliska Lautoka nie ma z turystyką prawie nic wspólnego. Co ciekawe – Lautoka to drugie największe miasto na Fidżi i drugi największy port, a od Nadi dzieli ją mniej niż 30km. Tutaj jednak gospodarka niemal całkowicie skupiona jest wokół trzciny cukrowej, która jest najbardziej dochodowym produktem eksportowym całego kraju.
W zasadzie początkowo w ogólenie planowaliśmy odwiedzać Lautoki. Nie ma tam absolutnie nic, co można by nazwać ciekawym i interesującym do zobaczenia. No chyba, że jako intersujące uznaje się typowy rytm życia fidżiańskiego dużego miasta. Miasto ma jednak tą przewagę nad Nadi, że jest tu dużo więcej sklepów i to nie tylko z pamiątkami. A nam był potrzebny sklep sportowy 🙂 Lada dzień wybieraliśmy się na wyspę i naszym głównym założeniem na te blisko dwa tygodnie było pływać/snorkelować ile się da! Zobaczyć jak najwięcej pięknych korali i kolorowych ryb, a może i jeszcze coś ciekawszego, jak np. rekina czy żółwia. Problem polegał jednak na tym, że gdzieś w USA (prawdopodobnie w Miami) Dawid nieopatrznie zgubił/zostawił swoje okulary do pływania…
Wycieczka lokalnym autobusem sprawiła tyle samo śmiechu u nas, co u podróżujących wraz z nami fidżjańczyków. Widocznie niezbyt często turyści decydują się na tego typu, dość mocno rozklekotany, środek transportu. Po ciut ponad godzinie jazdy dotarliśmy do celu. Kiedy już udało nam się kupić przyzwoitą maskę do snorkelingu, z ciekawości poszliśmy na krótki spacer. Wstąpiliśmy na lokalny targ, zeszliśmy na promenadę – ponoć uroczą, ale jakoś nas nie zachwyciła… i to by było na tyle. Niestety, na naszej liście Lautoka znajduje się w kategorii miejsc, do których nie warto jechać w celach turystycznych. A świadczyć o tym może fakt, że nie zrobiliśmy tam dosłownie ANI JEDNEGO zdjęcia.
Ogrody Śpiącego Giganta
Zupełnie inne wrażenia za to mamy po wycieczce do Ogrodów Śpiącego Giganta. Jest to piękny ogród botaniczny stworzony u podnóża wzgórza Nausori, nazywanego Śpiącym Gigantem. Szkoda nam trochę było pieniędzy na taksówkę więc większość trasy pokonaliśmy lokalnym autobusem, a ostatni odcinek drogi, około 1,5 km, chcieliśmy przejść na pieszo. Nie uszliśmy jednak nawet 5 minut, kiedy zatrzymał się koło nas samochód typu pick-up i kierowca zaproponował podwózkę (oczywiście na pace). Oszczędził nam dzięki temu sporo czasu i spieczonego od palącego słońca karku!
Kiedy dotarliśmy na miejsce na przywitanie poczęstowani zostaliśmy pysznym sokiem owocowym – rewelacyjnie orzeźwiającym w taką gorącz. Same Ogrody Śpiącego Giganta są po prostu idealnym miejscem, żeby spędzić tu dzień albo zrobić jakiś piknik i odpocząć w cieniu pięknego lasu deszczowego. Drewniane i bambusowe kładki poprowadzono po różnych zakątkach lasu. Gęsta, bujna, soczyście zielona roślinność tworzy niesamowitą aurę, którą dodatkowo umila kilka oczek wodnych z niewielkimi fontannami, w których rosną kolorowe lilie wodne. Większość roślin w ogrodach pochodzi z Fidżi, a sam las jest naturalnym lasem, który znajdował się w tym miejscu na długo przed stworzeniem ogrodu.
Spacerować można godzinami. Ogrody Śpiącego Giganta mają powierzchnię ponad 20 hektarów, a różne trasy wspinają się i znów schodzą po zboczu wzgórza. Jeśli jednak ktoś zmęczy się lub chciałby po prostu usiąść i zrelaksować się w pięknych okolicznościach przyrody, to w całym parku przygotowano kilka miejsc z ławeczkami, a nawet z hamakami. W jednym z takich hamaków zrobiliśmy sobie małe leżakowanie 😉 Z tego miejsca mieliśmy idealny widok na specjalnie przygotowane miejsce, w którym od czasu do czasu organizowane są śluby i przyjęcia weselne.
Największym bogactwem Ogrodów Śpiącego Giganta jest imponująca kolekcja storczyków. W specjalnie wydzielonej części ogrodu znaleźć można ponad 2000 różnych gatunków tych pięknych kwiatów. Większość pochodzi z Azji lub są hybrydami Cattleya, ale są wśród nich również orchidee, które rosną na Fidżi. Znaczna część tej kolekcji należała niegdyś do zmarłego amerykańskiego aktora Raymonda Burra, który – zakochany w Fidżi – stworzył tu swój własny ogród. Jest to jedna z największych kolekcji storczyków na świecie i choćby dla tych właśnie kwiatów warto wybrać się na wycieczkę do Ogrodów Śpiącego Giganta.
Gorące źródła i błotne baseny
Na całym Fidżi są tylko dwa miejsca, gdzie można natrzeć się błotem od stóp do głów, a później wykąpać w gorących źródłach. Obydwa te miejsca znajdują się niedaleko Nadi, zaledwie 2 km od Ogrodów Śpiącego Giganta. A skoro już tutaj dotarliśmy, to aż grzechem byłoby nie skorzystać z uroków błotnego relaksu!
Wychodząc z Ogrodów wiedzieliśmy, że czeka nas około 30-minutowy spacer w spiekocie. Jakie więc było nasze zaskoczenie, kiedy obok nas zatrzymał się nowiutki samochód policyjny (jeszcze nie wszystkie folijki miał pozdejmowane) i zaproponował podwiezienie 🙂 5 minut spędzone w klimatyzowanym aucie było dosłownie wybawieniem przed udręką drogi na piechotę!
Kiedy dotarliśmy na miejsce byliśmy, można powiedzieć, zdziwieni, zdumieni albo i nawet lekko zdezorientowani. Obydwa miejsca z gorącymi źródłami i basenami błotnymi są dosłownie obok siebie. Pierwsze z nich nosi nazwę Sabeto Mud Pools a drugie Tifajek Mud Pools. Kiedy odkryto w tym miejscu gorące źródła całość należała do jednej osoby. kiedy jednak interes przejeli spadkobiercy i przestali się dogadywać, cały kompleks podzielono na dwa oddzielne. Do którego więc lepiej pójść? W zasadzie nie ma różnicy – cena jest taka sama i w środku dosłownie wszystko wygląda tak samo. My wybraliśmy „to z lewej” i zdecydowanie to był dobry wybór, bo cały ośrodek mieliśmy tylko dla siebie 😉
Po przebraniu się w stroje kąpielowe i zostawieniu rzeczy w szafkach przywitał nas nasz przewodnik. Przesympatyczny, uśmiechnięty od ucha do ucha chłopak z paznokciami pomalowanymi na różowo i z cudnym kwiatem Lei wetkniętym za ucho.
Na początek dał nam pełne wiadro świeżego błota, żebyśmy się nim wysmarowali. Śmiechu było przy tym co nie miara! Nie szczędził nam również cennych uwag, że na te nasze pięknie spieczone dekolty i twarze (szczególnie u Patrycji) powinniśmy zrobić całą serię relaksacyjnych zabiegów błotnych. Dodał, że sam korzysta z basenów 2-3 razy w tygodniu i przyznać trzeba, że jego cera wyglądała rewelacyjnie 😉
Kiedy skończyliśmy się smarować oprowadził nas po ośrodku, pokazał przygotowaną do sprzedaży ręcznie robioną biżuterię i inne drobiazgi. Opowiedział kilka ciekawych historii, m.in. dlaczego ośrodek został podzielony na dwie części i że cała różnica między nimi mieści się w zaledwie 2°C. Najgorętsze źródło, po tej stronie płotu ma temperaturę 72°C, a po sąsiedzku 74°C. Przy tak wysokich temperaturach, dla odwiedzających to i tak nie ma większego znaczenia, bo nikt nie będzie się przecież w takim źródle kąpał.
Kiedy błoto zaschło już na nas całkowicie przyszedł czas na kąpiel w gorących źródłach. Najpierw trzeba było jednak zmyć z siebie tą zaschniętą błotną skorupkę. I o ile woda w basenie była przyjemnie ciepła, o tyle Patrycja niemal z niego nie wyskoczyła kiedy skończyły się schodki i trzeba było stanąć na dnie. Każdy ma jakieś przecież jakieś swoje „widzi-mi-się, że tego nie lubię”, a tym u Patrycji jest chodzenie po mulastym dnie.
Po tej mniej przyjemnej części obmywania się przeszliśmy do basenu z krystalicznie czystą wodą, o temp. około 38-40°C. Co by nie mówić – to był lekki masochizm, ale bardzo przyjemny 😉 W gorący dzień kąpać się w gorących źródłach. Ale naprawdę było warto! Nasza skóra, o ile nadal spieczona i czerwona, o tyle już nie paliła żywym ogniem i nie bolała przy każdym dotyku. Aż chciałoby się faktycznie jeszcze przyjechać kilka razy więcej na te przyjemne błotne sesje.
Przydatne informacje:
- Nie ma obowiązku wizowego dla Polaków przybywających na Fidżi w celach turystycznych przez okres do 4 miesięcy. Przy wjeździe należy okazać bilet powrotny lub uprawniający do kontynuowania podróży oraz posiadać paszport ważny co najmniej 6 miesięcy od daty wjazdu.
- W Nadi jest dosłownie zatrzęsienie hoteli na każdą kieszeń. Nam udało się nocować za darmo u Ambasadorki Couchsurfingu na Fidżi. Jednak przyzwoity pokój dwuosobowy można dostać już za około 50FJD (100PLN lub 25USD), a łóżko w pokoju wieloosobowym od 20-25FJD (40-50PLN lub 10-12USD).
- Taksówka z lotniska do centrum Nadi nie powinna kosztować więcej niż 7-10FJD (14-20PLN lub 3,5-5USD).
- Lokalny autobus na trasie Nadi – Lautoka kosztuje 4FJD (8PLN – 2USD) za osobę. Można również wynająć taksówkę, ale tutaj cen nie znamy.
- Wejście do hinduskiej świątyni Sri Suva Subramaniya jest darmowe. Warto jednak pamiętać o odpowiednim stroju – zakryte ramiona i nogi, choć tutaj w zupełności wystarczy zawiązanie sulu wokół bioder. Dla zapominalskich przed wejściem do świątyni działa wypożyczalnia sulu.
- Bilety wstępu do Ogrodów Śpiącego Giganta kosztują 18FJD/os (35PLN lub 8,50USD).
- Ogrody Śpiącego Giganta znajdują się przy Wailoko Road, około 6,5km na północ od lotniska. Najłatwiej dotrzeć tam wynajmując taksówkę. Ta powinna kosztować około 25FJD (50PLN lub 12USD) w dwie strony i zwykle nie ma problemu, żeby kierowca poczekał na pasażerów. My wybraliśmy podróż lokalnym autobusem, co kosztowało nas po 2FJD (4PLN lub 1USD) za osobę.
- Baseny błotne kosztują 20FJD (40PLN lub 10USD) za sesję. Przy większej ilości sesji dostępne są zniżki. Podobnie jak z dojazdem do Ogrodów Śpiącego Giganta – najwygodniej zamówić taksówkę (cena będzie bardzo zbliżona) lub lokalnymi autobusami.
- Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że wszystkie oficjalne taksówki na Fidżi mają na zderzaku naklejoną nazwę miasta, z którego pochodzą. Jeśli więc np. w Lautoce złapiecie taksówkę, która jest z Nadi, to za podróż z Lautoki do Nadi nie powinniście zapłacić więcej niż 4FJD za osobę. Prawo na Fidżi stanowi, że taksówkarz za podróż na trasie do swojego miasta przynależności nie może skasować więcej, niż wynosi wartość biletu na autobus komunikacji międzymiastowej na tej trasie.
- Dla osób lubiących łażenie po górach – Na Śpiącego Giganta można pójść na kilkugodzinną trasę na szczyt. Nam opowiedział o tym nasz przewodnik na basenach błotnych, ale w zakamarkach internetu znaleźliśmy relację osób, które na taką wyprawę wyruszyli. Tutaj znajdziecie ich relację (niestety tylko po angielsku) – Hiking the Sleeping Giant and Relishing the Sabeto Mud Pools & Hot Springs.
- Na „stałym lądzie” Fidżi (czyli na dwóch największych wyspach) można bez problemu pić wodę z kranu. Kiedy jednak wybierać się będziecie na mniejsze wyspy, typowo wypoczynkowe, zawsze pijcie wodę i napoje butelkowane!
- I jeszcze jedno – coś na styl ostrzeżenia. Na Fidżi szczerze odradzamy jedzenie jakiegokolwiek curry przygotowanego przez Hindusów!!! Nie da się tego jeść! Same skóry i kości z dużą ilością przypraw. Kuchnia hinduska charakteryzuje się tym, że kurczaka do curry kroi się (a raczej sieka) na drobne części wraz z kośćmi, podobno dla lepszego smaku. Całość kończy się tylko nerwami podczas próbu kulturalnego wyjmowania fragmentów kości spomiędzy ryżu. Patrycja nawet znalazła swoją unikalną nazwę na to fantastycznie irytujące danie – „chicken – k#%$a-curry”.